Zatem zrobimy to nieco inaczej. Początkowo „Polskie kino dla początkujących” miało być tradycyjną serią wykładów, w których przybliżałbym Wam co ciekawsze, ważniejsze, wyjątkowe, piękne, pamiętne filmy, postacie i wydarzenia z historii naszej kinematografii. Jednak po dłuższym zastanowieniu postanowiłem zrobić to w innej formie. Każdy odcinek cyklu poświęcony będzie jednemu ZJAWISKU, które połączą filmy nie ważne z jakiego gatunku, czy okresu pochodzące. Chodzi tu o wyzwalane EMOCJE, a nie chronologię.
Jako, że zbliżają się wakacje, na początek odwiedzimy PLAŻĘ.
Mam z morzem, a plażą w szczególności, szereg nieprzemijających wspomnień i po prostu lubię tę specyficzną mieszankę słodkiego gorąca, słonego chłodu, wszędobylskiego piasku, balsamicznych sosen, nawet trochę zapachu przaśnego, nadmorskiego targowiska… No może tutaj się zagalopowałem.
Jak już dawno temu śpiewała Majka Jeżowska: „na plaży fajnie jest”. A w szczególności, gdy jest to szeroka, pusta plaża nad polskim Bałtykiem. Plener praktycznie darmowy, wystarczy tylko sklecić historię, która mogłaby się tu wydarzyć. Ekstremalnym przykładem realizującym powyższą koncepcję jest film „Ostatni dzień lata”, z roku 1958.
Jest to debiut wybitnego reżysera i scenarzysty Tadeusza Konwickiego. Film powstał u schyłku gomułkowskiej „odwilży”, za śmiesznie niskie – nawet jak na standardy PRL-owskie, pieniądze. Ponoć cała ekipa składała się z pięciu osób, a film kręcono reporterską kamerą. Jest to niezwykle kameralna opowieść, przedstawiająca interakcje dwóch osób spędzających tytułowy dzień na rozgrzanej, szerokiej plaży. Jak przy każdym polskim filmie, musimy brać pod uwagę czas, w jakim powstawał. Minęło zaledwie dziesięć lat z małym okładem od tragedii Wojny. Nieco ponad dekada, która dodatkowo nie była czasem jedynie lizania ran i odbudowy, ale też okresem, w którym szczególnie dotkliwe piętno odciskała na życiu Polaków władza złożona z prawdziwych oprawców najgorszego z możliwych – stalinowskiego rodzaju.
Rok 1956 przyniósł wspomnianą „odwilż”, kiedy to po śmierci najpierw samego Stalina, a później krytyce kultu jednostki w ZSRR i śmierci Bieruta, nastał w Polsce czas zmian. Wielu wydawało się, że w naszym kraju będzie teraz tak, jak być powinno. Że dołączymy do europejskiej rodziny wolnych narodów i powróci upragniona wolność – także twórcza. I przez chwilę wydawało się, że marzenia się ziszczą. Powstało kilka filmów najróżniejszych gatunków, których twórcy przestali się bać, a władze nie miały odwagi ingerować i na ekranach można było doświadczać rzeczy do tej pory nie do pomyślenia.
Film „Ostatni dzień lata” zaczyna się banalną wydawałoby się sceną: fale rozbijają się o piaszczystą plażę. Ciepły, słoneczny dzień. Z wody wyłania się kobieca postać. Cóż mogłoby być tu kontrowersyjnego? Ano może to, że postać jest kompletnie naga. I idzie wprost na kamerę. W pierwszej minucie filmu! To właśnie był Taki czas – wydawało się, że WSZYSTKO jest możliwe, że każda forma artystycznej ekspresji jest dozwolona. I że tak będzie już zawsze.
Jakże to się okazało naiwne! Już po roku rządzący Polską przywrócili prawie wszystkie z dopiero co usuniętych instytucji i opresyjnych – wobec przede wszystkim zwykłych Polaków – urzędów. Większości po prostu zmieniono nazwę. Na przykład „Urząd Bezpieczeństwa” został nazwany „Służbą Bezpieczeństwa”. Komuna (jak zawsze) nie mogła ścierpieć nadmiaru obywatelskiej wolności.
Czego nie może zabraknąć na polskiej plaży? Oczywiście pięknych polskich dziewcząt! Jedną z bezsprzecznie najbardziej czarujących jest w mojej opinii Magdalena Zawadzka. W kolejnym wspominanym dziś filmie możemy podziwiać ją w kwiecie wieku.
„Zakochani są między nami” z roku 1964, to prosta opowiastka dziejąca się ponownie w całości na bałtyckiej plaży, z tą różnicą, że owa plaża jest tu zapełniona tabunami postaci reprezentujących najróżniejsze wakacyjne typy tamtych czasów. Są zatem wczasowicze – pokazani w szerokim spektrum grup społecznych PRL-u, są organizatorzy owego wypoczynku a także młodzież, której reprezentantką jest „Kajtek”, czyli postać grana przez Zawadzką.
Intryga kręci wokół konkursu, jaki organizowany jest dla wczasowiczów. Cała akcja dzieje się na plaży. To tutaj mają miejsce manewry miłosne w różnych konfiguracjach, zdążające do dramatycznego finału. Zaletą obrazu jest niewątpliwe ów specyficzny klimat. Mnie na myśl przychodzi od razu Fundusz Wczasów Pracowniczych, zapach olejku do opalania i stołówkowego jedzenia. I przede wszystkim – nieustający żar bijący z bezchmurnego nieba. Cudowne czasy i klimaty, które nigdy już w takiej postaci nie powrócą.
Nieco podobnym filmem jest krótkometrażowa „Draka” z 1970 roku, który premierę (telewizyjną) miał dopiero w roku 1981. Tutaj możemy podziwiać wspaniałą Ewę Szykulską, której chcą zaimponować koledzy. Robią wyjątkowo głupie rzeczy. Akcja ponownie dzieje się w 100% na rozgrzanym piasku nadbałtyckiej plaży. Warto obejrzeć choćby po to, aby podziwiać niezwykłą Szykulską.
Zupełnie innym filmem, dziejącym się w dużej mierze na plaży, jest satyra „Niebieskie jak Morze Czarne”, z roku 1971. Ten bardzo kolorowy obraz jest zrealizowany w formacie niby reportażu. Przedstawia perypetie grupy działaczy-dyrektorów, którzy udają się na wycieczkę „młodzieżową” do słonecznej Bułgarii. Szereg szalonych, ocierających się o kabaret scen zarejestrowano nad słonecznym (jak to zwykle w filmie) Bałtykiem, który udaje egzotyczne Morze Czarne. Przewodnikiem i narratorem po przedstawionym świecie jest niezrównany Marian Kociniak. Film jest niewątpliwie warty obejrzenia i zastanowienia, czy pokazane w nim w krzywym zwierciadle patologie rzeczywiście są już od dawna jedynie nie wartą wspominania przeszłością?
Co mnie urzeka w klimatach plażowych, to przede wszystkim poczucie spokoju: szum fal, koniecznie słoneczna pogoda, obowiązkowe białe obłoki na tle błękitnego nieba. To wszystko występuje w krótkometrażowym „Patrząc pod słońce” (1971). Oprócz wspaniałego Słowińskiego Parku Narodowego, z jego rozległymi, wypełnionym białym i niezwykle drobnym piaskiem plażami, uwagę w owym obrazie przykuwa Barbara Brylska. Napisać, że jest ona tutaj zjawiskowa, byłoby czymś błahym.
Z postaci przez nią granej: dziewczyny wypoczywającej na samotnej bałtyckiej plaży – wprost tryska radość życia i szczera frajda, jaką daje obcowanie z oszałamiającą naturą w pierwotnym stanie. Oprócz niej pojawia się tu jeszcze Stanisław Zaczyk w roli jej męża, oraz tajemniczy On – grany przez Władysława Kowalskiego. W tym trójkącie odbywa się mały dramat, ale tak naprawdę cały film niesie przede wszystkim olbrzymi ładunek estetyczny. Jest tu wszystko to, co najbardziej lubię. Gorąco polecam.
Kolejny film powstał trzy lata wcześniej. „Ruchome piaski” z 1968 roku. Tu ponownie mamy do czynienia z nadmorskim wypoczynkiem, tym razem ojca (Marek Walczewski) i syna. Mijają kolejne chwile sielanki, do momentu aż pojawia się Ona (Małgorzata Braunek).
Zauroczony urodą Anki ojciec zapomina o całym Świecie, w tym o własnym synu. Dopiero pojawienia się chłopaka Anki (Jerzy Zelnik) powoduje otrzeźwienie.
Zwłaszcza w pierwszej części filmu możemy podziwiać piękne obrazki beztroskich nadmorskich wakacji. Film był kręcony w okolicach Łeby. Sama Braunek nie dorównuje niestety Brylskiej, ale jej dziewczęca naturalność z pewnością dodaje opowieści uroku.
Na koniec jeszcze jeden film: „Molo” z roku 1968. Choć nie dzieje się wyłącznie na plaży, bo jest to bardziej skomplikowana opowieść o rozterkach bohatera granego przez jednego z moich ulubionych aktorów, pana Ryszarda Filipskiego. Jako czterdziestoletni inżynier, powinien być zadowolony ze swoich życiowych osiągnięć, jednak dochodzi do wniosku, że wszystko wydarza mu się zbyt powoli i za późno. Mimo pięknej i szczerze kochającej go żony (w tej roli posągowa Teresa Szmigielówna), nie czuje się w życiu spełniony. Podczas pobytu nad morzem i bankietu, który odbywa się w drewnianym domku na wydmie, dochodzi do kumulacji.
Film jest zrealizowano w modnej w owym czasie estetyce nowofalowej, gdzie twarde realia życia codziennego zderzają się marzeniami i snami, tworząc wizualne kompozycje mające nie tylko zaskoczyć widza, ale także dać mu do myślenia. Uważam, że „Molo” niesłusznie pomijany jest w zestawieniach najważniejszych polskich filmów fabularnych. To bardzo dobrze i nowocześnie zrealizowana produkcja. Mimo oryginalnej fabuły nie nudzi, wciąż zaskakuje zwrotami akcji, przy tym nie pozostawia odbiorców z pytaniem „co artysta miał na myśli?”.
Do tego wszystkiego obraz ozdobiony jest szeregiem polskich aktorek o zdecydowanie nietuzinkowej urodzie. Polecam każdemu seans, jeśli uda się Wam gdzieś ową zapomnianą perełkę znaleźć.
Można by znaleźć jeszcze szereg pięknych scen w polskich filmach dziejących się na bałtyckich plażach. Dla przykładu świetny klimat ma ostatni odcinek serialu „Podróż za jeden uśmiech” (1972), ale zagłębiając się tak bardzo można by napisać całą książkę o motywie plażowania w polskim filmie fabularnym. Ja wskazałem Wam tylko kilka filmów, które lubię obejrzeć, kiedy nadchodzi mnie tęsknota za owym magicznym miejscem, jakim jest pusta, nadbałtycka plaża w środku lata. Albo w jego ostatni dzień.
Do następnego razu.